Cz. I Noc
Miasto spało pogrążone w mroku nocy. Nad dachami snuła się lepka mgła. Ciemne chmury przesłaniały księżyc, który jednak miał tej nocy inne plany niż kryć się za chmurami.
W małej izdebce w starej kamienicy spała rodzina. Księżyc, jasny już i w pełni, ciekawie zajrzał do środka przez niewielkie okienko nie zasłonięte niczym. Jego blask padł na śpiące tuż przy oknie dwie małe dziewczynki. Podobne do siebie jak... dwie krople wody. Były takie urocze i bezbronne… Ten widok rozczulił srebrnego gościa. Gdyby mógł, uśmiechnąłby się do nich. Tymczasem nitkami swojego blasku, pogładził jasne główki i skropił nagie stópki dzieci, jakby je chciał otulić przed chłodem .
Chwilę wisiał nad kamienicą, jak srebrna bombka na choince, o której śniły zgodnie siostry. Uśmiechały się przez sen do zielonego drzewka, które w marzeniu sennym ubierały właśnie w papierowe łańcuchy, bibułkowe aniołki i kolorowe bańki. Jednak dziecięce marzenia nie miały się szybko spełnić...
Mijały godziny i przyszedł czas na dalszą wędrówkę księżyca tej nocy. Niechętnie opuścił biedną izdebkę, tak piękną jednak obecnością dzieci i przetoczył się dalej po niebie na wschód. Srebrny blask powoli topniał na ciałkach dziewczynek.
Ciemność wypełniła pomieszczenie. W ciszy nocy słychać było jedynie równe oddechy śpiących. Czasem któreś dziecko zawołało coś przez sen. Nerwowo przekręcił się na bok, któryś ze starszych braci.
Nagle z mroku wypłynął czarny cień. Bezszelestnie sunąc zbliżył się do posłania, na którym spały siostry. Chłód wtargnął wraz z nieproszonym gościem do izby. Jedna z dziewczynek widocznie poczuła go, bo malutką rączką niezdarnie próbowała okryć się skrawkiem szorstkiego koca leżącego na skraju siennika.
Cień zbliżył się do ich posłania i stanął nieruchomo. A powietrze z każdą chwilą gęstniało w pomieszczeniu. Śpiący w nim ludzie nie zdawali sobie sprawy z tej obecności. Wyczuwali ją jednak. Oddychali ciężko, a ich sny musiały być równie mroczne jak ta noc. Niektórym biegały nerwowo oczy pod zamkniętymi powiekami, jakby próbowali się uwolnić od obrazu, do którego oglądania przymusił ich sen.
Cień rósł i rósł, i już prawie dotykał czarnymi mackami bosych stóp dziewczynek, gdy nagle dwa słupy bladego światła wytrysły po obu stronach śpiących dzieci.
Nie przejdziesz! - dźwięczny głos wypłynął ze światła i uderzył jak biczem w czarny cień.
Nie przejdziesz! - powtórzył, jak echo raz jeszcze.
Macki cienia cofnęły się jak oparzone i zbiły w jeden słup wirującej ciemności. Nagle zniknął dach pokoju. Czarna otchłań nocy wdarła się do pomieszczenia. Zniknęli inni śpiący tam ludzie. Nad wątłymi ciałkami dwóch dziewczynek, śpiących nadal, wtulonych w siebie, stanęły potężne kolumny niewidzialnej świątyni. Dwie jasne i jedna, wirująca wokół własnej osi, czarna.
Są moje - wysączył się niski, lodowaty głos ze smolistej czerni.
Nie, nie dostaniesz ich. Matka się za nie modliła. Nie przejdziesz! - jasny sztylet z bladych kolumn przeciął powietrze.
Ssssą moje - syczał gdzieś w dole u podnóża czarnej kolumny głos. I nie dam! Nie pozwolę, zniszczę, odbiorę, zamknę ich serca, naznaczę głodem i chłodem, chorobami, ubóstwem i łzami. Zgorzknieją i stwardnieją ich oczy i serce, usta zacisnę. Będą złe. Złe! Słyszysz?! Złość i kłótnie w nie rzucę. Nie wyjdą na ludzi. Na nikogo nie wyjdą! Ślad po nich zaginie. Na ziemi nie będzie człowieka, który zapamięta ich imię. Nie dam!
Blade kolumny ani drgnęły. Stały niewzruszone przy dzieciach.
Nie przejdziesz – spokojnie i stanowczo rozbrzmiał dźwięczny głos.- Matka się za nie modliła. Nie masz mocy nad sercem matki, gdy kocha. Zapłaciła najwyższą cenę. Są wybrane.
Czarny wirujący cień rozpadał się z potwornym sykiem, wciągając powietrze. Przesuwał się w kierunku stołu, na którym stały polne kwiaty, zebrane poprzedniego dnia przez dziewczynki nad rzeką. Były tam słoneczniki, maki, margerytki i róża. Cień wyjął ją z bukietu. Kwiat nagle zwiędł, naznaczony złym dotykiem. Sczerniał, skurczył się i jego płatki wolno opadły na podłogę.
Cień zawirował i stanął na wprost jasnych stróżów dzieci.
- Nie obronisz ich przed cierpieniem. Wypalę w nich każde dobro, jak ten kwiat. Nie zostanie nic po ich życiu. Nic!
I znikł. Rozpłynął się w pierwszym brzasku dnia, gdy horyzont nieśmiało zabarwił różowy blask jutrzenki.
Świetlani strażnicy złączyli się ze światłem wpływającym do pomieszczenia. Szept z nich wypływał podobny do wyliczanki dziecięcej i zatańczył nad główkami dzieci: rano, wieczór, we dnie i w nocy, bądź mi zawsze ku pomocy, ku pomocy, ku pomocy...
Światło strażników wplątało się w jasne włosy najbliższej dziewczynki i pieszczotą musnęło odkryte jej czoło: jesteś marzeniem Boga Marysiu, ciepły głos Anioła Stróża wpadł wprost do serca dziecka, którym w tej chwili stała się na całe życie...
28 maja 2016 r.
II. Świt
Dziewczynki siedziały na niskim murku. Schludnie choć ubogo ubrane. Mizerne twarzyczki okalały jasne, krótko ścięte włosy. Siostry, podobne do siebie jak lustrzane odbicie, czekały. Były grzeczne, ciche. Potrafiły zająć się sobą od najmłodszych lat.
W pewnej chwili jedna z nich zeskoczyła na ziemię i podniosła spory patyk. Przełamała go i podała siostrze: chodź , pobawimy się – powiedziała, a w co? – zapytała druga: porysujemy – wesoło odpowiedziała pierwsza. Kucnęły tam gdzie stały i na ziemi, każda swoim patykiem, zaczęły kreślić na ziemi esy-floresy. Po chwili wyłoniły się z pozornych bazgrołów …dwa przepiękne łabędzie.
Nagle zerwał się zimny wiatr. Zawył w kominie nieopodal. Zawirował nad głowami dziewczynek. Z ziemi porwał garść suchych liści i zatańczył nimi wirując wokół własnej osi. Chwilę to trwało niedługą, ale gdy liście opadały pod stopy dzieci, nie było już…. łabędzi. Dziewczynki wstały trzymając jeszcze w rączkach patyki. ,,Gdyby tak mieć…. kredki” – westchnęła Marysia. Nie martw się – pocieszyła siostrę Krysia – mama mówiła, że kiedyś będziemy mieć kredki! Mama nigdy nie kłamała. Spojrzały sobie w oczy.
Od zawsze miały siebie. Przede wszystkim siebie. Mama ciężko pracowała, ale kochała swoje dzieci nad życie. Taty się bały. Gdy jej zabrakło przyszła pani z opieki i rozmawiała długo z tatą. Teraz czekały przed domem na nią. Tak, jak im kazali.
Gdy pani przyszła, wzięły swoją niewielką tekturową walizkę i poszły z nią.
Po wielu latach wspominały z radością ten dzień. Miały nowy dom, w którym było ciepło, pachniało szarlotką i były duże kotlety! Ale najważniejsze, że były tam KREDKI!
Siostry mieszkały w dużej sali z innymi dziewczynkami. Bawiły się, uczyły, rosły i MALOWAŁY! Dyrektorka Domu Dziecka w Dobrej nie mogła się nadziwić talentowi sióstr. Samorodki, niesłychane – mówili nauczyciele i przyjaciele domu.
Tak mijały dni i noce, w których nie było pustki i choć tego nie widział nikt, działo się tak wiele wokół nich.
Gdy dzieci spały, przy ich łóżkach stawały dwa ogniste słupy. Dziewczynki przytulając się do siebie śniły o… mamie. Szept z tych snów wypływał jeden, zawsze ten sam: rano, wieczór, we dnie i w nocy, rano , wieczór, we dnie i w nocy, bądź mi zawsze przy pomocy, pomocy , pomocy…..” ,,Mamo!” – zawołało przez sen jakieś dziecko. Jasny słup delikatnie zafalował na to wołanie. I stał tak każdej nocy niewzruszenie, aż pierwszy blask wschodzącego słońca wpadał przez niewielkie okna i rozpraszał cienie dziecięcej sypialni. Jedna z dziewczynek starła niezdarną rączką ciepłą łzę z policzka. Skąd się wzięła pod spuchniętymi powiekami? Pewnie sen…
_________________________________ . ___________________________________
Wiosną ziemia pachnie jak nigdy. A w górach! Dziewczynki stały, jak przed laty, z tekturową walizką, Tylko teraz miały je dwie i jeszcze takie duże płaskie paczki. I one nie były już dziećmi… Urosły.
Trzymając się za ręce wesoło pomachały do kierowcy autobusu, by się zatrzymał. Wsiadając obejrzały się po raz ostatni. W dali był ich dobry dom. Miały tam kredki i ciepłe serca życzliwych ludzi. Każdej nocy, choć tego nie wiedziały na pewno, była z nimi mama… Ta chwila wzruszenia nie trwała długo. Kierowca machnął ręką: wsiadajcie panny, burza idzie!- i wskazał horyzont. Na jego tle szybko nikła ukochana przez Marysię ultramaryna, pożerana przez granatowe chmury gęstniejące z każdą chwilą. Gdy zamykały się drzwi PKSu pierwszy złowrogi grzmot przetoczył się po niebie i na suchą jeszcze ziemię spadła ostra błyskawica. Po niej kolejna i kolejna. I nagle rozpętało się piekło! Straszna burza, z gwałtownym wiatrem. Tumany szarego pyłu wznosiły się nad ziemię. I wirując wokół własnej osi porywały wszystko na swojej drodze. Zlęknieni ludzie chronili się pod dachy, a autobus nieczuły na te wściekłe ataki żywiołu, powoli zjeżdżał w dolinę.
Dziewczynki nie mogły już usłyszeć syku wydobywającego z się z czarnych tumanów: ssssą moje! Moje! Słyszysz?!!!!Moje!
Drzewa gięły się do ziemi smagane potwornym wiatrem. Łamały się gałęzie. A nieba nad nimi nie chroniły jasne słupy ognia. Zrobiło się ciemno, strasznie. A potem spadł deszcz. Uspokoił rozszalałe żywioły. Zmył czerń z okien autobusu. Nieśmiało zza chmur wyjrzało słońce. Ale siostry już tego nie widziały. Usnęły. We śnie Marysia tuliła w ramionach mdlejące ciało swojej ukochanej towarzyszki lat dziecinnych. I całowała jej niewidzące już oczy . Krysia, nie!!! Nie zostawiaj mnie! Nie…. Czy to był sen?.....
III. Zmierzch
Wielki wór przysłaniał prawie całkowicie zgiętą sylwetkę kobiety. Przygniatał ją samą prawie do ziemi. Wydawało się z daleka, ze stoi w miejscu. Ale nie, ona się poruszała. Krok za krokiem, każdego dnia tak samo.
Kobieta zrzuciła na rampie swój ciężar i z trudem rozprostowała plecy. Zmrużyła oczy patrząc w kierunku wagonów załadowanych mąką, które dziś wraz z innymi, rozładowywała. Westchnęła ciężko. Spojrzał w niebo. Dziś tonęło w jej ulubionym kolorze ultramaryny. Zapatrzyła się i straciła poczucie czasu…. Ten kolor, jak zwykle poruszał w niej jakąś tłumioną, wewnętrzną tęsknotę. Już nawet nie pamięta, jak to jest, gdy kredka lub pędzel, który trzymasz w dłoni jest, jak czarodziejska różdżka dobrej wróżki. Marysia uśmiechnęła się. Tak, lubiła bajki. Lubiła opowiadać, słuchać i…. chciałby je malować!
Marysiaaa! – niecierpliwy ton głosu wyrwał ją z odrętwienia. Marysia, nie za to ci płacę! – jak na komendę odwróciła i się szybko oddaliła w kierunku wagonów. Nie patrzyła już w niebo. Wzrok wbiła w ziemię. Posmutniała. Wyciągnęła ręce po kolejny worek.
W tej chwili na peron wtoczył się pociąg , którego wagony wiozły góry węgla. Z przeraźliwym zgrzytem hamował równolegle do wagonów z mąką. Marysia pochylona pod swoim codziennym ciężarem nie zauważyła, jak jest blisko rozpędzonej maszyny! Nagle powietrze przeciął ostry gwizd i lokomotywa gwałtownie się zatrzymała. Wagony zakołysały się niebezpiecznie i część ich czarnego, jak smoła ładunku, wysypała sie wprost pod nogi przerażonej kobiety. W zgiełku, w zamieszaniu, które nastąpiło chwilę potem, nikt nie zwracał uwagi na obłok lepkiego pyłu, który uniósł się nad kopcem rozsypanego węgla. Czarne drobinki wirowały na tle błękitnego nieba. Wirowały i wirowały i pięły się wzwyż, by po chwili opaść na ziemię. Czarny kurz osiadł na włosach Marysi, na twarzy, ubraniu, na dłoniach. Czy wydawało jej się, że słyszy z tej czarnej otchłani śmiech? Przeraźliwy, dudniący: ssssą moje! Hahaaha sssssą moje…..
Czy tylko ja to słyszę? – pomyślała i rozejrzała się podejrzliwie wokół. Ale ludzie zdawali się nie zauważać niczego szczególnego. Z wysiłkiem dźwigali czarne grudy i wrzucali do czeluści wagonu. Nikt nie zwrócił już uwagi na nią, gdy niewidzącym wzrokiem patrzyła przed siebie próbując rękami zasłonić uszy. Demoniczny śmiech przedzierał się jednak i przez tę barierę i napełniał ją coraz większym lękiem. Ruszyła przed siebie. Ktoś zawołał za nią. Ona już nie odwróciła się. Nie wróciła nigdy do białych, ciężkich worków.
__________________________________________ _ ______________________________________
Mijały dni, tygodnie, lata. Błękitne obłoki płynęły leniwie po niebie. Czasem pędziły je czarne chmury. Ptaki poznawały Marysię z daleka, gdy niespiesznie zbliżała się do swojej ulubionej ławeczki. Zawsze miała dla nich garść okruchów i dobre słowo. Gadała z nimi chętnej niż ludźmi. No chyba, że to były dzieci. Dzieci ją uwielbiały. Rozumiała je, jak nikt z dorosłych. Mogły z nią chodzić po kałużach i jeść rękami. Biegać po świeżo skoszonej trafie i turlać się w niej. Śmiać z byle czego i jeść słodycze, których miała pełne kieszenie. Dorośli patrzyli na nią z pobłażliwym uśmiechem, choć najczęściej omijali ławeczkę szerokim łukiem. Strata czasu dla dziwactwa.
Mamusiu, ta pani lozumie ptaski !– dziewczynka o skośnych oczkach wyciągnęła pulchny paluszek i wskazała na Marysię. Tam, tam - do niej! – nim mama zdążyła zaprotestować, Mała pobiegła do pani na ławce otoczonej wianuszkiem gołębi. Wspięła się na paluszki dotykając pomarszczonej twarzy opiekunki ptaków, która rozpromieniła się pod wpływem tego dotyku tak, jakby nagle ktoś w niej zapalił światło! Pani mnie naucy co mówią ptaski , plosę ! – zaszczebiotała.
Aniołeczku! - uśmiechając się Marysia pogładziła dziewczynkę po krągłej buzi: aniołeczku z nieba…. Nie zdążyła dokończyć, bo mała weszła w słowo: ja wiem, ja wiem! Mamusia ucy mnie tak: aniele Bozy, stózu mój …, wyraźnie zmartwiona próbowała przypomnieć sobie, jak to dalej było. Marysia zamknęła oczy i nieme łzy popłynęły z pękniętego serca. Powoli oddalały się głosy, dziewczynka, po którą płochliwie sięgnęła matczyna dłoń – chodź Kasia, nie przeszkadzaj pani. Ale nieruchomą postać na ławce otoczyło niewidzialne światło. Wypłynęło z jasnych włosów dziecka, które zacisnęło piąstki na suchym preclu trzymanym przez panią od ptaków. Ja dam, ja! – zawołała. Kobieta bezwiednie uwolniła z dłoni precla, ku radości dziecka. Nie zważając na protesty mamy, pokruszyła obwarzanek , a gołębie podfruwały blisko, by zdobyć lepszy kąsek. Dziewczynkę otoczyła biała chmura ptasich skrzydeł i z tego tańca wyszedł szum : rano, rano, we dnie i w nocy. Bądź mi zawsze ku pomocy, pomocy pomocy….”
Rano, wiecór, we dnie i w nocy! – zawołało dziecko radośnie. Na ten entuzjastyczny okrzyk Marysia otworzyła oczy. Dziewczynka oddalała się z mamą trzymającą kurczowo dłoń córeczki . Mała odwróciła się i pomachała rączką pani na ławce. Marysia przez mgłę łez, które wypełniały jej oczy, nie widziała już dziecka, tylko białe światło spowijające dwie postacie.
Nagle z tego światła wybiegł człowiek. Jak anioł – pomyślała Marysia – Gabriel! Roześmiała się w głos. I usiadł przy niej. Mogę? – zapytał śmiejącymi się oczami. Mam trochę chleba. Ma pani czas żeby nakarmić ptaki? Ja mam wiele zadań , a mało czasu. Pomoże mi pani? – nieustannie uśmiechając się zwrócił się do kobiety. Aniołeczku, zgub literkę, dobrze? Nie mów pani, dobrze? Właściciel reklamówki z suchym chlebem zapytał: A jak mówić?
Marysiu…. Mów do mnie Marysiu . Cicho, tak cicho się zrobiło wokół ławeczki. Siedzieli nie wiadomo jak długo patrząc na gołębie, których coraz więcej kręciło się z radosnym gruchaniem wokół ich stóp.
A człowiek już o nic nie pytał , już wiedział: Marysiu, znajdę dla Ciebie miejsce, takie miejsce, w którym będzie Ci dobrze…
_________________________________________ _ ______________________________________
Wstał kolejny dzień. Radosne świerkanie ptaków witało Marysię w drodze do salki, jak każdego dnia. Niespiesznie, noga za nogą szła ulicami rodzinnego miasta. Ma czas. Tam dokąd idzie zawsze na nią czekają.
Skrawki snu, jak podarte fotografie, ulatywały z każdym krokiem, gdy zbliżała się do celu. I tej nocy powrócił sen o czarnym słupie dymu, który chce ją zniszczyć. Widzi jeszcze jak spopielone płatki róż opadają na jej posłanie, gdy z trudem, pomimo bolącego krzyża, nóg i głowy wstaje, by wyruszyć w swoją codzienną wędrówkę na Węgierską w Skawinie. Tu żyję, tu żyję ! – mówiła często ludziom gdy pytali ją co tam robi.
Zatrzymała się na przejściu i pomachała radośnie do kierowcy samochodu. Aniołeczku, niech Cię Bóg błogosławi – dodała gdy wychylił się do niej i zapytał czy podwieźć na salkę. Nie, nie dziś, mam czas – odpowiedziała. A ,,dziś ”nie będzie takie, jak zwykle. Przyjedzie pani z gazety. Zrobi wywiad. Zapyta jak to jest, gdy się spełnia marzenie całego życia. Zapyta kto ją uczył malowania. Zapyta o wiele dziwnych ( bo dla niej oczywistych) rzeczy. Bo co w tym jest nadzwyczajnego, że gdy maluje czuje, że żyje i dopiero wtedy jest szczęśliwa?....
____________________________________ _ _______________________________________
Zamknęła zmęczone oczy. Tak bardzo chciała zasnąć. Nie pamiętać ostatniego dnia w Domu Dziecka, tęsknoty za mamą, cierpienia na twarzy Krysi, gdy już nie mogła mówić, lat samotności, bólu w krzyżu… Chciała tylko spać.
Nagle z ciemności wyłonił się cień. Pełzł po podłodze. Uniósł się nad leżącą: a terassss przeklinaj! Przeklinaj swój losss! – sączył do ucha. Marysia uniosła ciężkie powieki i otworzyła dłoń. Wypadło z niej zdjęcie. Powoli płynęło niesione niewidzialnym podmuchem. Zaświeciło uśmiechem kobiety z dziewczynką. Skośne oczy Małej patrzyły wprost w oczy Marysi, wprost do serca. Fotografia spadła w sam środek czarnego syczącego wiru. Ledwo dosłyszalny szept wypłynął z ust zasypiającej: rano, wieczór, we dnie i w nocy, bądź mi zawsze ku pomocy, pomocy, pomocy! Gdzieś w dali rozkołysał się kościelny dzwon.
Natychmiast zapłonął przy niej świetlany słup. Nie przejdziesz! – srebrny głos był spokojny i stanowczy. Nie przejdziesz! – powtórzył z mocą. Kochała i była kochana i…. matka się za nią modliła, Nie masz władzy nad sercem matki, które kocha! – na te słowa cień skurczył i się i rozpadł. Chciał jeszcze zranić , gorycz próbował rzucić w gasnące oczy Marysi , lecz ognisty strażnik zafalował nagle i czy to było już majakiem, czy prawdą, przybrał postać anioła z płonącym mieczem, włosami jak u dziewczyny, długimi i prostymi – ale piękny jesteś… Aniołeczku !– uśmiechnęła się Marysia, a On pogładził ją czule świetlaną dłonią po włosach, jak dziecko, a ty Marysiu – JESTEŚ MARZENIEM BOGA…. które się spełniło!